Z Windawy wypływamy o 0600. Przed nami przelot jakieś 36h. Możecie wierzyć albo nie, ale to spore wyzwanie dla dwójki dorosłych. Najtrudniej nie zostać mordercą nastolatki 🙂 Gerard Borg w książce “Run na wodę” metodom zabijania załogantów poświęcił cały rozdział. Polecam lekturę.
Przy śniadaniu dramat. Dzieciaki oglądają ulotki z Windawy i okazuje się, że nie znaleźliśmy krowy z kotwicą i krowy w żaglówki…
Na prawym trawersie mijamy wyspę Saaremaa. Patrzymy na spokojne morze i zastanawiamy się czy to, to samo miejsce, które dało nam nagle 10B w październiku 2018.
Chwilę po 1600 wysłuchuję dziwny odgłos. Długie, ciche syczenie, które narasta. Wołam męża, co by posłuchał ze mną, ale w tym momencie słychać głośne puknięcie i pompa wody pitnej zaczyna szaleć. Szybko ją wyłączam. Małżonek ląduje w swojej ulubionej bakiście i naprawia wąż na instalacji, który się obluzował i spadł. Przestaje być uroczo, gdy odkrywamy, że wąż jest pęknięty. Całe szczęście to wąż prowadzący do bojlera. Odcinamy sobie tę odrobinę luksusu i zaślepiamy go na szybko. Dzieciaki dzielnie wybierają wodę, która znalazła się w zęzie. Dobrze, że uzupełniliśmy zapas przed wypłynięciem.
Wieczorem wiatr tężeje. Na trawersie jest już Hiiumaa. Szysza co jakiś czas dorefowuje żagle. Mamy już chusteczki zamiast grota i gieni, a i tak płyniemy 6 knotów. Pada deszcz. W nocy wieje 30 węzłów. Płycizny i mielizny przy wyspie powodują, że fale są bardzo krótkie, gwałtowne i niespodziewane. Przerzucają między sobą SeaBerry jak piłeczkę, która parzy. W koji nie jest przyjemnie. To nie jest kołysanie i bujanie, to jest tak jakby ktoś ciągle potrząsał za twoje ramię. Nie można spać na boku. Za mała powierzchnia przylegania. Z opcji na plecach i na brzuchu wybieram tę drugą. Wczepiam się w materac. Mam chwytne dłonie, stopy i cycki. Matka trójki dzieci potrafi zasnąć w każdych warunkach.
Gdy wychodzę na wachtę przed świtem jest już spokojnie. Nawet morze zdążyło się wypłaszczyć. Mimo wszystko wbijam się w sztormiak. Kalosze. Ku…wa kalosze. Nie było na liście. Na jachcie nie ma. Znaczy są w domu w szafie w przedpokoju. Na górnej półce.
Na horyzoncie latarnia i samotny biały żagiel. Cel podróży coraz bliżej. Mijamy wyspę Osmusaar. Skały, latarnia, trochę drzew. Podejmujemy decyzję, że popłyniemy kawałek dalej do Lohusalu.
Lohusalu jest cudownie kameralną mariną, z przesympatycznym bosmanem, który wskazuje nam miejsce, odbiera cumy i prosi o pomoc w zapisaniu naszego nazwiska.
Jesteśmy pierwszym polskim jachtem w tym sezonie, który odwiedził Lohusalu. Oprócz nas jest jeden jacht z banderą niemiecką i pięć z banderą fińską.
Już po chwili na maszcie w marinie powiewa biało-czerwona. Jest nam bardzo miło 🙂






