Rano Möja wydaje się dużo

Rano Möja wydaje się dużo sympatyczniejsza. Spędzamy trochę czasu na skałkach, wygrzewamy się w porannym słońcu. Trochę gadam z sympatyczną panią, która absolutnie nie wierzy, że w ciągu 7 dni damy radę wrócić do domu. Serio, to już tylko 7 dni nam zostało?
W międzyczasie Szysza zostaje bohaterem na cudzymi jachcie, bo pomaga wymienić świecę i odpalić silnik.
Ruszamy niespiesznie w drogę. Przed nami maleńkie wysepki, między nimi z setka jachtów. Wszędzie maleńkie trójkąciki żagli. Nie mam jak tego sfotografować. Pozostaje zapamiętać. (Kochany Mikołaju przynieś mi dobry aparat fotograficzny.)
W miarę oddalania się od archipelagu sztokholmskiego fala rośnie. Buja nas mocno. Najpierw dziób nurkuje ze skrętem w lewo, by za chwilę wspinać się po fali odbijając w prawo. Rufa w tym czasie toczy własny taniec. Najpierw unosi się w prawo, potem opada w lewo. Co piąte bujnięcie mocniejsze. W tym rytmie przygotowuję obiad. Nic skomplikowanego. Makaron z pesto. Podsmażam obrany czosnek, gdy słoik pesto wykonuje piękny lot z kambuza prawie do nawigacyjnej. O dziwo się nie zbił, lekko tylko bryzgnął w koło na zielono. (Kochany Mikołaju przynieś mi kuchenkę na kardanie.) Zjadamy szybko.
Morze raczy nas przepięknym zachodem słońca. Mam to dobre uczucie, że jesteśmy we właściwym miejscu. Tam, gdzie dzień kończy się i zaczyna w wodzie. Zasypiam pełna ciekawości jaki będzie świt.
Siedząc na wachcie przyłapuję najmłodsze dziecko na nocnym czytaniu. Dobrze, że ma czytnik. Przynajmniej zachowuje reżim energetyczny.
Razem ze świtem pojawia się brzeg Gotlandii. I jedno z ulubionych miejsc: Visby. Znikamy w wąskich uliczkach i nie ma nas do jutra 🙂
img 1

img 2

img 3

img 4

img 5

img 6

img 7