Fale jakoś mało bałtyckie. Długie i równe, nic nie szarpie. SeaBerry kołysze się na nich głęboko, ale bardzo spokojnie. Na wachcie zostaje Szyszek. Ja idę odespać na zapas.
Luk forpiku wypełnia po połowie widok granatu nocy i bieli żagla. Takie żeglarskie yin-yang.
Kładę się w poprzek koi, zapieram stopami o burtę. Nim usnę, dzieciaki schodzą się poprzytulać. Układamy się tradycyjnie od najmniejszego do największego i usypiamy miarowo bujani na falach.
Przed 0300 pobudka. Na niebie już widać pomarańczowe pęknięcie. Czekam aż wyskoczy z niego ciepła, złocista kula.
Płyniemy 5,3knt do kolejnego świtu.
Kolejne mile mijają.
Obiad serwuje dziś Szysza, więc czuję się bardzo, bardzo urlopowo. Nie wiem na czym to polega, ale podane zawsze smakuje bardziej, niż gdy się gotuje samemu.
O 17:00 mijamy główki Kłajpedy. Siąpi deszcz. Tymek stwierdza, że to idealna pogoda na lody.
Pół godziny później cumujemy i witamy się z przyjaciółmi. Przed nami cały wieczór
🤗





